Random Hetalia RPG
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

A teraz szybko, zanim dojdzie do nas, że to bez sensu!

Go down

A teraz szybko, zanim dojdzie do nas, że to bez sensu! Empty A teraz szybko, zanim dojdzie do nas, że to bez sensu!

Pisanie by Mit Nie Kwi 01, 2012 2:50 am

Dobra. Żeby nie było, że nie skończyłam, bo skończyłam. Macie. (Nie, naprawdę nie wiem, co napisałam, ale to nie moja wina, bo wiecie, ja piszę po nocy, kiedy nie do końca dogaduję się z moim mózgiem. Postaram się to kiedyś poprawić, żeby jakoś wyglądało.) Wstawiam teraz, bo nie mam pojęcia o której będę i Ard wtedy na mnie nakrzyczy <3 Też Cię kocham, dziadziu <3 A teraz proszę! Bezsensowna opowieść, która w dodatku nie ma tytułu. Chociaż, o ile któraś bardzo chce, może się to gówienko nazywać "Król Gór", albo coś takiego. Ja wiem, nazwa okropna tak, że aż się odechciewa, ale w tym momencie nic lepszego nie wymyślę. Więc o, dupa.
ach... jest jeden mały pseudo-przypis odautorski, ale przeczytajcie go dopiero na końcu, bo psuje klimat, który bardzo rozpaczliwie próbuje udawać, że istnieje...
.____________________________________.






Ktoś wdrapuje ci się na kolana. Uśmiechasz się pod nosem, łapiesz wnuczkę pod ramiona i wciągasz głębiej na fotel.
- Co chciałaś, mała? - pytasz, przytulając ją do siebie.
- Dziadziu, opowiesz nam historię o Królu Gór? - szepce ci dziewczynka do ucha, oplatając swoje rączki wokół twojej szyi. Wzdychasz. Dopiero teraz zdajesz sobie sprawę, że przed tobą musi siedzieć całe kółeczko dzieciaków.
- Przecież słyszeliście ją już z tysiąc razy... - wzdychasz.
- Ja tylko dwa! - Krzyczy z tłumku twoich bachorków ktoś, w kim rozpoznajesz Michaela. Taki malec, a już potrafi wykorzystywać wszystkich dookoła.
- Właśnie, właśnie! Poza tym, ty tak fajnie opowiadasz... - jęczy ci nad uchem Claude. No i co masz zrobić? Zawsze tak łatwo ulegałeś dzieciom, że teraz też nie potrafisz się powstrzymać. W teatralnym geście wywracasz oczami, po czym przymykasz powieki. Obraz wcale się nie zmienia.
- No dobrze - wzdychasz. - Jak wiecie, byłem wtedy jeszcze bardzo, bardzo młody i w tamtym okresie naprawdę chciałem zostać magiem. Robiłem takie rzeczy, że... nie powiedzielibyście, że wasz dziadek mógłby robić takie rzeczy. Niestety, jak widzicie, magiem i tak nie zostałem. Chociaż nie mogę powiedzieć, żebym specjalnie tego żało...
- Ale dziadziu! - przerywa ci nagle siedząca na twoich kochana Rachel, najmłodsza z wnucząt. - Gdyby był magiem, mógłbyś sobie naprawić oczy! -zauważa roztropnie i doskonale możesz wyobrazić sobie, jak bardzo zadowolona musi być z tak rezolutnego spostrzeżenia. Czochrasz jej włosy, uśmiechając się z czułością.
- Niestety, mała. Twój dziadek był lepszym bardem, niż magiem - wzdychasz. - Ale dzięki temu przynajmniej mam wam co opowiadać.
- Właśnie, dziadku! Więc opowiadaj!
- Dobrze, już dobrze. Wszystko zaczęło się od karczmy...
*
Gdy dochodzi na gościniec, Francis jest głodny, zmęczony i naprawdę ma dość jakiejkolwiek wędrówki. Świadomość, że zapasy skończyły się pół dnia temu, na dnie manierki nie ma już ani kropli wody, a w sakiewce, zamiast monet, dzwoni jedynie kilka zardzewiałych gwoździ, bynajmniej nie poprawia mu humoru. Szukanie własnej drogi życiowej, psia jej mać. Odnajdywanie przeznaczenia. Pół roku już chodzi, pół roku zagląda pod każdy głaz, wydaje wszystkie oszczędności i jedynie, co na razie znalazł to zatrzaśnięte przed nosem drzwi. Cóż. Doskonale zdaje sobie sprawę, że najcenniejszą spośród jego rzeczy, w tej chwili, jest lutnia. Gdyby ją sprzedał w dobrym miejscu, być może starczyłoby mu pieniędzy na kolejne pół roku podróży. Jednak jakoś nie ma serca. Przywiązać się do instrumentu. Dobre sobie, myśli, otwierając drzwi karczmy. Chociaż z drugiej strony, aż tak dziwne? Lutnia to jego jedyny żywiciel.
Pomieszczenie jest pełne dymu, czuć stęchłym alkoholem i ludzkim potem. Paskudny odór, więc Bonnefoy, wchodząc, automatycznie się krzywi. Jego pech, że matka natura musiała go wyposażyć w zmysł zwany węchem. I poczuciem estetyki. A teraz wystarczy mu jedno spojrzenie na zgromadzonych tu ludzi, aby zobaczyć tłum idiotów. Dobrze. Przynajmniej robota będzie łatwa. Stanie, zaśpiewa kilka sprośnych kupletów o podrywaniu panienek, wystarczy kilkakrotnie użyć słowa cycki i na pewno cała sala zaraz poryczy się ze śmiechu.
A Francis jeszcze swoje odśpiewa. Pewnie wtedy, kiedy nauczy się czarować i będzie mógł całą tą hałastrę zakląć w coś, co nie może gadać i protestować, gdy jego ballady schodzą na trochę ambitniejsze tematy.
- Nie potrzebujecie przypadkiem kogoś, aby zajął się towarzystwem, panie właścicielu? - pyta Francis, podchodząc do stojącego za ladą karczmarza. Mężczyzna, brodaty, postawny, z uwydatnionym mięśniem brzusznym i niespecjalnie inteligentnym wyrazem twarzy, patrzy na niego podejrzliwie.
- Nie myśl sobie, że ci zapłacę. Grajków takich, jak ty... - spluwa na podłogę, by pokazać, co dokładnie myśli o grajkach. Bonnefoy wzdycha, powstrzymując kąśliwą uwagę. Chodzi mu o strawę i nocleg, wyjaśnia. Właśnie o to, cholera. Czasem czuje się okropnie, że musi być taki miły, uprzejmy, dla tego typu ludzi. No ale, takie życie. Taki świat, trzeba się z tym pogodzić, a mając do wyboru bezsensowną dumę, albo pełny żołądek, stanowczo wybiera to drugie. W końcu dumą się nie naje.
*
- Czemu nie przywaliłeś temu karczmarzowi? - pyta Alice, słyszysz jej w głosie niezadowolenie, w końcu jesteś jej ukochanym, dzielnym dziadkiem. Prawie zawsze o to pyta, jakby zawiedziona, że mogłeś wędrować przez góry, opowiadałeś o górskich trollach, smokach i księżniczkach zaklętych w wieżach, a nie mogłeś pokazać głupiemu nalewaczowi piwa, gdzie jego miejsce.
- Och, kochanie, tyle razy ci mówiłem. Wtedy naprawdę większy sens miało śpiewanie, niż bicie. Może to niezbyt bohaterskie, ale słoneczko, dziadek naprawdę musiał coś jeść!
- Hm... W sumie, o czym śpiewałeś? Zaśpiewasz nam coś? Dziadku, dziadku, prosimy! - Dzieciaki zaczynają chóralnie błagać, wyć, a ty zwyczajnie nie potrafisz się nie roześmiać.
- Może kiedy indziej, maluchy. Podrośniecie trochę, może wtedy. - Odpowiadają ci naburmuszone głosy. Zaraz jednak ktoś ponagla cię do dalszej opowieści. Rozpoczynasz więc na nowo, znów jesteś w karczmie, gdzie zaczęła się ta dziwna historia.
*
Jest już późno, gdy w końcu może usiąść i spokojnie napić się piwa. Lutnię opiera o stolik, jednym haustem wlewa sobie do gardła coś, co wszyscy nazywają alkoholem tylko dlatego, że nikt nie wpadł na nic lepszego. Sikacz jest paskudny, ale przynajmniej chłodny, gasi pragnienie. Myśli, że będzie miał spokój, gdy nagle podchodzi do niego jakiś facet. Nietutejszy, myśli Francis, po czym zastanawia się, dlaczego właściwie nietutejszy. Ale coś takiego jest w tym gościu, uśmiecha się w ten dziwaczny sposób mówiący, że wszystko wie lepiej, jego oczy nie są jeszcze zamglone od alkoholu, spojrzenie ma całkiem świeże i dziwne inteligentne.
- Bard w takim miejscu? - prycha, po czym dosiada się, nie pytając o pozwolenie. - I naprawdę potrafisz grać tylko takie beznadziejne przyśpiewki? Nic dziwnego, że...
- Ci idioci i tak niczego nie zrozumieją. To jest... - Bonnefoy bierze łyk tego, co ktoś ośmielił nazwać się piwem - ...przystosowanie się. Mógłbym zagrać coś takiego, że nikt by nie zrozumiał. Włącznie z tobą, jak podejrzewam.
- Jesteś tego pewien? - Brwi mężczyzny unoszą się wysoko w górę, uśmiech na twarzy poszerza się, a w oczach błyska zapowiedź wyzwania. - Załóżmy się. Jeżeli to ja znajdę melodię, której nie znasz, idziesz ze mną na wyprawę. Jeżeli zagrasz mi coś, czego nie rozpoznam, dostajesz mój mieszek.
- Umowa stoi - mówi Francis, bo przecież zna wszystkie melodie świata, a potem bierze lutnię, uderza w struny.
- No naprawdę? Każdy idiota wie, że to Ballada Zmierzchowa. Nie bierz mnie za idiotę.
Pojedynek trwa przez prawie godzinę, bo żaden z nich nie wyciąga chyba asa z rękawa. Aż w końcu, Bonnefoy, który chyba jest już trochę pijany mówi proste:
- Nie wiem - uśmiechając się przy tym bardzo szeroko, bo wędrówka może być zabawna.
- Do rana - Słyszy w odpowiedzi. Odwraca wzrok na sekundę, ale facet, jakby rozpływa się w powietrzu. Gdy znów spogląda na miejsce naprzeciwko, jest puste.
*
- Dziadziu... w sumie, tak właściwie, to dlaczego ty się zgodziłeś, co?
- To bardzo proste! Pomyślałem sobie: kiedyś będę miał wnuki, muszę coś przeżyć, żeby mogły słuchać czegoś ciekawszego, niż narzekań starego głupca.
*
Nie wie do końca, ile siedzi przed głupią karczmą, z kapeluszem naciągniętym na oczy i brzdąka bezsensownie na lutni, w głowie układając sobie słowa ballady. Wie jednak, że czeka dostatecznie długo, by móc potem narzekać.
- To jest dla ciebie rano? - pyta, gdy w polu widzenia pojawia mu się poznany poprzedniej nocy mężczyzna.
- Nie myślałem, że w ogóle zdecydujesz się dzi...
- Ja też nie. Ale umowa, to umowa, prawda? - mówi głupio, doskonale przecież zdając sobie sprawę z tego, że słowo w dzisiejszych czasach nie znaczy kompletnie nic.
- Racja... - Zabawne, myśli Francis, patrząc na lekki uśmiech, który pojawia się na twarzy jego nowego znajomka. Ledwie wygięcie warg odrobinę do góry, w dodatku udające, że wcale nie istnieje. Ale byłby bardem jeszcze gorszym niż magiem, gdyby nie dostrzegał takich rzeczy. - W każdym razie... Rusz się w takim razie, nie siedź tu, jak ostatni idiota. Skoro chcesz ze mną podróżować musisz wiedzieć, że nie toleruję obijania się. Wstawaj, idziemy do stajni. Chociaż, nie masz konia, co? Idiota. Ale coś ci załatwimy, nie mogę podróżować z kimś, kto będzie szedł pieszo - prycha, po czym szybkim krokiem odchodzi w stronę stadniny. Bonnefoy patrzy na niego przez chwilę, dość zdziwiony, a potem nabiera nagle ochoty, żeby roześmiać się na całe gardło.
- Ej, ty, czekaj. Ja też mam wymóg, żeby z tobą podróżować!
- He? Niby jaki! To nie ty tutaj...
- Jestem Francis Bonnefoy - mówi, wyciągając rękę.
- Ach... tak, racja. Arthur Kirkland.
*
- Ale nie bałeś się? Ten facet mógł być w sumie mordercą, albo jakimś innym zboczeńcem! I w ogóle przecież nie wiedziałeś dokąd jedziesz! Mama zawsze mówi, że nie wolno rozmawiać z obcymi, a co dopiero gdzieś z nimi łazić!
- Uznajmy... - Starasz się przypomnieć sobie, co tobą wtedy kierowało, jednak jak mocno byś nie próbował, nie znajdujesz racjonalnego wytłumaczenia. Po prostu. Stwierdziłeś, że nie masz nic do stracenia i tyle, nie musiałeś długo szukać logiki. - Uznajmy, że wasz dziadek szukał tematów do ballady.
*
To wszystko jest tak cholernie dziwne, myśli Francis, gdy siedzą we dwójkę przy ognisku, zajadając się ustrzeloną przez Arthura młodą sarną. Nie, sarna sama w sobie nie jest aż tak dziwna, to, że facet miał łuk też zresztą nie. Cała sytuacja jest tylko cholernie podejrzana i Bonnefoy naprawdę ma obawy, że trafi w łapy jakiejś sekty, albo nie rano się nie obudzi. Nie wie tylko, jaki sens byłby w zabijaniu go - pieniędzy nie ma, więc nie nadaje się na ofiarę łupieżców - jest dosyć kościsty, więc bez sensu byłoby, gdyby zaatakowali go kanibale. Chyba, że to naprawdę jakieś chore stowarzyszenie, teraz przecież takich pełno, które wymyśliło sobie na przykład, że w ofierze składać będzie tylko blondynów umiejących śpiewać.
Siedzą więc tak, przyglądając się sobie nawzajem o wiele podejrzliwiej, niż powinni robić to towarzysze podróży.
- Dokąd właściwie jedziemy? - pyta w końcu Bonnefoy, chyba nie mogąc wytrzymać tej cholernej ciszy. Tyle czasu podróżował sam, że oczywiście, przyzwyczaił się, ale skoro już siedzi na przeciwko kogoś, warto chyba byłoby z nim porozmawiać.
- W góry - pada krótka, zbyt krótka, odpowiedź. Francis czeka moment na jakąkolwiek kontynuację.
- W które góry? - dąży, gdy ta nie nadchodzi. Odpowiada mu zirytowane westchnięcie.
- A w jakie góry możemy jechać co? Jedziemy szukać Króla Gór, o ile, oczywiście wiesz kto to...
- Gdzieś w górach, daleko, gdzie słońce zawsze śpi, na tronie tam siedzi król cichy i zły... - zaczyna niespodziewanie nucić Francis. Bierze leżącą obok lutnię, zaczepia palcami o struny. - Nie szukaj go, młodzieńcze, gdyż straszny jego gniew, opowieści o nagrodach to syreni jest śpiew. Lecz jednak, jeśliś dobry, jeśli czyste serce masz, być może jakieś dary da ci w zamian, za twój czas. Wysoka to cena, boś twe życie krótko trwa, a król, długowieczny, nie wiadomo, co ci da... - przyśpiewka jest stara, pełna prostych rymów, niekoniecznie dobra. Jednak głos Bonnefoya sprawia, że nawet coś takiego brzmi dziwnie magicznie, szczególnie w takim miejscu, z taką atmosferą. Wydaje się, że cykające świerszcze na chwilę zamilkły i jedyny dźwięk, poza lutnią i Francisem to trzaskanie ogniska. Arthur, co dziwne, milczy jak zaklęty, wpatrując się w towarzysza podróży tak, jakby widział go pierwszy raz w życiu.
*
Doskonale pamiętasz. Zaśpiewałeś mu po raz pierwszy i śpiewałeś potem co nos, dopóki nie dotarliście do celu. Nigdy o to nie prosił. Nigdy nie zająknął się ani słowem na ten temat, miałeś wrażenie, że wstyd mu, że słucha cię tak uważnie. Ani razu nie zasnął. Mogliście padać z nóg, mogliście być kompletnie wycieńczeni, jednak na chwilę, żeby brzdąknąć coś na lutni, żeby wydobyć z siebie kilka dźwięków, zawsze miałeś siłę. A on słuchał, uważnie, jakby chłonął każdą nutę, każde twoje słowo. To była wasza malutka tradycja. Śpiewałeś w nocy, nie czekając na żaden komentarz. Nigdy nie pochwalił twojego śpiewu, nigdy też go nie zganił. Za dnia nie wspominaliście o tym nawet jednym słowem. Nie było potrzeby.
*
Mijają trzy dni, gdy dochodzi między nimi do pierwszej kłótni. Kłócą się bardzo ostro i zażarcie, obrażając się przy tym na każdym kroku, nie szczędząc złośliwości. W pewnym momencie obaj zapominają, o co tak naprawdę im chodzi. Jednakże żaden z nich nie zamierza przepraszać, jadą obok siebie, przez prawie cały dzień nie zamieniając ani słowa. Dopiero przy ognisku zaczynają rozmawiać. O tym, że niebo ładne, że trzeba będzie uzupełnić zapasy, a dziewka, która ich dzisiaj zaczepiła była całkiem całkiem, w sumie nie byłoby źle, gdyby znaleźli sobie po jakiejś dziewce. I tak od słowa, do słowa. Znów jest przez chwilę normalnie, tylko po to, by następnego dnia znowu wybuchła kłótnia. O cokolwiek. Z tym tylko, że potem zaczynają unikać milczenia. Mówią mnóstwo, często bezsensownie, często gryzą się ze sobą. Jednak nie ma w tym nic złego. Żaden z nich nie czuje dyskomfortu, nawet jeżeli na głos na pewno by się do tego nie przyznał.
*
- Arthur? - pyta raz Francis. - Po co właściwie chcesz jechać do tego Króla? Wierzysz, że spełni jedno twoje życzenie?
- To skomplikowane. Nie mam zamiaru o tym z tobą rozmawiać.
- Jesteśmy współtowarzyszami podróży. Nie sądzisz, że może powinieneś mi powiedzieć?
- Nic nie muszę! Odwal się, głupia żabo, nie mam zamiaru mówić ci o...
- Zamknij się.
- Słucham?!
- Zamknij się, mówię. Spójrz przed siebie, zaraz nas usłyszą. Nie wiem jak ty, ale ja nie mam zamiaru jeszcze umierać. - Arthur patrzy w przód, lekko mrużąc oczy. Rzeczywiście. Przed nimi, na polanie obozuje grupa oberwańców. Może i trochę podpita, może trochę nieogarnięta, ale każdy głupi wie, że jeśli postanowią się zebrać, może być bardzo nieciekawie. Dlatego najlepiej przejechać obok nich możliwie najszybciej i możliwie najciszej. Kirkland popędza konia do galopu. Niezbyt cicho. Ale przynajmniej szybko. Bonnefoy, po chwili wahania, robi to samo. Wbija koniu pięty pod brzuch, a ten rusza z kopyta. Po chwili, niewinne unikanie złodziei zamienia się w wyścig pomiędzy nimi. W momencie, gdy Francis zaczyna tracić rachubę, ile już jadą cwałem, gwałtownie zatrzymuje konia.
- Zajeździmy je - wyjaśnia krótko.
*
- Dziadkuuu... wiemy, że było fajnie i że się ścigaliście. Ale nie możesz już przejść do tej części, gdzie walczycie z trollem? To jest o niebo ciekawsze!
*
Do gór dojeżdżają po miesiącu.
- Ściemnia się - mówi Arthur. - Przenocujemy tutaj, rano ruszymy dalej - zarządza. Francis odpowiada mu skinieniem głowy, po czym zeskakuje z konia. Oporządza swojego gniadosza, bez słowa urządza sobie jak najwygodniejsze miejsce. Mają szczęście, trafiają na jaskinie. Dzień jest niezwykle wietrzny, więc takie coś pomaga. Rozpalają ognisko, wyciągają resztki zapasów, starają się nie przejmować porozrzucanymi dookoła kośćmi. I w momencie, gdy Francis ma zacząć grać pierwsze akordy, słyszą przeciągły ryk.
- Co to ma by... - chce zapytać Bonnefoy, jednak właśnie wtedy nadbiega to coś. Coś jest wielkie na osiem metrów, szerokie na pięć, ma zielonkawą skórę i ryczy niezwykle głośno. Podręcznikowy przykład trolla górskiego, proszę państwa. Życzymy powodzenia.
- O kurwa... - mruczy pod nosem któryś z nich, obaj tępo wpatrujący się w górę, niezdolni do jakiegokolwiek ruchu.
Pierwszy ogarnia się Kirkland. Ciągnie Francisa za któryś z pobliskich głazów.
- Mamy przesrane... - mruczy cicho. Gdyby jeszcze miał pod ręką łuk. Ale ten leży sobie spokojnie obok ogniska, nie bardzo chcąc ruszyć się do właściciela.
- Myślisz, że umrzemy? - pyta cicho Bonnefoy, niezwykle spokojnie, tylko w jego oczach czai się strach. Opiera się plecami o głaz i patrzy prosto na Arthura.
- Prawdopodobnie tak - dostaje w końcu odpowiedź. Kirkland siada obok niego, wyglądając na człowieka, który właśnie z ewentualną śmiercią się pogodził. Gdy Francis parska cichym, urywanym śmiechem patrzy na niego jak na wariata.
- Nigdy nie myślałem, że zeżre mnie cholerny troll. Miałem umrzeć w domu, z wianuszkiem wnuków przy boku...
- Nawzajem, Bonnefoy.
Mija chwila ciszy. Potwór, widocznie tępawy, z jakimś osowiałym węchem, jakimś cudem jeszcze ich nie zauważył.
*
Doskonale pamiętasz ten strach. Doskonale pamiętasz, jak bardzo nie wiedzieliście wtedy, co robić, jak każdy z was bał się ruszyć choćby o milimetr. Nada nie masz pojęcia ile siedzieliście nawet nie drżąc, wpatrując się tępo w ścianę. Nadal nie masz pojęcia, nawet po upływie takiego szmatu czasu, dlaczego wpadłeś na tak idiotyczny pomysł. Nadal nie masz pojęcia, jakim cudem udało się coś, co nie miało prawa się udać.
*
- Zestrzelisz go? - pyta nagle Francis, po czym wychyla się lekko zza głazu. Odległość jest spora, ale powinien zdążyć. Troll gapi się w drugą stronę, to da mu parę sekund, a wtedy...
- Bonnefoy, co ty niby chcesz zrobić, idioto? - warczy Arthur, patrząc na niego z jeszcze większym niepokojem. Bonnefoy jednak nie słucha, tylko puszcza się pędem, by chwycić łuk. Udaje mu się chyba w ostatniej chwili, zabrać i broń, i kołczan. Praktycznie rzuca tym wszystkim w kierunku Kirklanda, sam ledwo unikając uderzenia ogromnej łapy.
Zaraz potem potwór pada martwy, jednak Francis nie może wyzbyć się wrażenia, że we wzroku towarzysza pojawia się coś, jakby żal.
- Jesteś cholernym, nierozsądnym, popieprzonym idiotą! - krzyczy Arthur i to jest chyba pierwszy raz, kiedy krzyczy tak naprawdę. Jego oczy ciskają gromy, jego usta wypowiadają miliony niepotrzebnych słów. Ale przecież Bonnefoy jest bardem. Jakim bardem byłby, gdyby nie rozumiał takich przekazów?
Nadal w szoku, z resztkami strachu w sercu, właśnie w tym momencie Francis po raz pierwszy całuje Arthura. W obu tli się jeszcze przerażenie, obaj są ubrudzeni kurzem i mokrzy od potu, w tej scenie nie ma kompletnie nic romantycznego. Oczy trolla patrzą na nich z niemym wyrzutem.
*
Oczywiście, że o tym nigdy nie powiedziałeś swoim wnukom. One znały tylko kilka tych najprostszych faktów, nic innego nie było im potrzebne. Walka z trollem i wyprawa w nieznane, za to podziwiają dziadka. Ale to dobrze. Nie jest im potrzebne nic więcej. Więcej zachowujesz dla siebie, to w końcu twoje życie. Do swoich słuchaczy przemycasz je po cichu, w balladach, jednak nikt nigdy nie wie, co zmyśliłeś, a co mogłeś przeżyć naprawdę. gdyby się dowiedzieli...
Swoją drogą, czasem myślisz, że to dziwne, że wasz pierwszy pocałunek pamiętasz tak dokładnie. To głupie, zachowujesz się niczym nastoletnia dziewka, a nie doświadczony życiem, ślepy starzec. A jednak.
*
Nie rozmawiają o tym, co się stało. Nigdy nie wyznają sobie miłości, ich relacje w sumie prawie się nie zmieniają. Właściwie, zmianie ulegają tylko noce. Taka jest kolej rzeczy i żaden z nich nie ma zamiaru dyskutować na ten temat. Czasem jedynie jest tak, że Arthur nie daje się dotknąć, podbródkiem wskazując na lutnię. Wtedy Francis śpiewa, czasem banalnie, o miłości, czasem o syrenach, czasem o dzielnych wojach, czy pojedynkach ze smokami. nie śpiewa tylko o Królu Gór. nie, odkąd znaleźli się tutaj.
- Dlaczego? - spytał Kirklanda, gdy ten po raz pierwszy przerwał mu gwałtownie.
- To nieodpowiednie miejsce - powiedział wtedy krótko, nie wyjaśniając niczego więcej.
*
To w górach zrobiłeś się podejrzliwy. Dopiero wtedy dostrzegłeś, że Arthur prawie nigdy nie jest zmęczony, że zachowuje się czasem jakoś inaczej, tak kompletnie dziwacznie. Nie potrafiłeś określić tej zmiany, nie potrafiłeś powiedzieć, co konkretnie jest takie dziwne. Jednak doskonale wiedziałeś, że coś tu nie gra. Rozumiałeś również, że zbliża się koniec. Po prostu to czułeś, że zostało wam kilka dni, a potem wydarzy się coś, co zmieni wszystko, co prawdopodobnie wszystko zepsuje.
*
- Jutro dojdziemy do celu - mówi Arthur pewnego wieczora.
- Więc to pożegnanie? - pyta Francis spokojnie, podnosząc głowę znad lutni. Odpowiada mu skinienie głowy.
I wtedy Bonnefoy zaczyna grać. Melodię, którą znają obaj, którą obaj słyszeli i przez którą byli właśnie w tym miejscu.
- Ty... - Kirkland patrzy na niego zdziwiony, nie bardzo chyba wiedząc, co powinien teraz powiedzieć.
- Oczywiście. To pierwsza melodia, jakiej się nauczyłem - parska.
- Więc...
- Kłamałem, tak. Mówiłem ci, że nie znasz melodii, której bym nie słyszał i nie potrafił zagrać.
- Doprawdy, zawsze miałem cię za idiotę, ale nie myślałem, że aż tak... w sumie, dlaczego?
- Pewnie przez to, że właśnie to zagrałeś. Niewiele osób to zna.
Przez jakiś czas po prostu siedzą, wsłuchując się w ognisko, trzaskające przy akompaniamencie instrumentu. Chwila mogłaby trwać w nieskończoność. Jednakże, jako chwila, kończy się nadzwyczaj szybko. magia pryska wraz z zadanym przez Francisa pytaniem.
- Kim ty w ogóle jesteś?
- Och... nie domyślasz się?
- Tylko, że nie człowiekiem.
- Bonnefoy, naprawdę... jak ty masz zamiar przeżyć, będąc takim idiotą? Nie zauważyłeś niczego?* Nie wpadłeś na to, dlaczego jesteśmy akurat tutaj
- Ach... no tak, to by miało sens... - Francis milczy przez chwilę, jakby się nad czymś namyślając. - Co teraz? Mam jedno życzenie, czy mnie zabijesz?
- Najchętniej bym cię udusił.
- Rozumiem. W takim razie...
*
- Wszystkie już śpią? - pytasz w przestrzeń.
- Jak susły - słyszysz odpowiedź gdzieś z okolic drzwi. Uśmiechasz się pod nosem. Twój najstarszy wnuk, Arthur, jak zwykle stoi w progu. Odkąd dotarł do wieku prawie-dorosłego nigdy nie wchodzi do środka, udając, że opowieści o jego imienniku są tylko dla dzieci, jego już nie dotyczą. - Dokończysz? - pyta jednak.
Chwytasz mocniej Rachel, podnosisz się, wspierasz na lasce.
- Poodnoś ich do łóżek, Arthur. Spotkamy się na ganku.
Byłeś przeciwny, żeby go tak nazywać. Jednak twój syn się uparł. W sumie, uparł się na to już w momencie, gdy pierwszy raz opowiedziałeś mu swoją historię. Już wtedy stwierdził, że jeśli tylko urodzi mu się pierworodny, nazwie go, jak nazywał się wielki król.
Odstawiasz swoją wnuczkę do łóżka. Potem, kuśtykając trochę, zdejmujesz wiszącą nad kominkiem lutnię - ładna ozdoba - i wychodzisz na ganek.
*
Gdy Francis budzi się następnego dnia rano, Kirklanda już nie ma. Zniknął, razem ze wszystkimi swoimi rzeczami. Wszystko, równie dobrze, mogło być jedynie snem. Być może Bonnefoy nawet by w to uwierzył, gdyby nie przywiązana do lutni rzemykiem, malutka moneta. Skoro jest moneta, może uśmiechnąć się pod nosem, zarzucić instrument na plecy, a potem odjechać, ani razu nie gubiąc się w górach.
*
- Dziadku? - Słyszysz za sobą niepewny głos wnuka.
- Dziękuję ci, Arthur.
- Więc? Jak to się wszystko skończyło? - pyta, a ty zastanawiasz się, czy kiedykolwiek dociągnąłeś opowieść tak naprawdę do końca.
- Zawarliśmy umowę, a potem zniknął.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu. - Po prostu. Wiesz, że coś takiego nie wystarczy młodemu, on był zawsze najbardziej dociekliwy ze wszystkich wnucząt. - Ale chcę ci coś dać. - Zdejmujesz z szyi monetę, po czym, trochę na ślepo, udaje wcisnąć ci się ją w dłonie chłopca. - Noś ją zawsze przy sobie, to dobry amulet. A potem... jeśli chcesz, będziesz mógł przeczytać mój dziennik. Jest w szkatułce, schowanej za kominkiem. Jesteś mądrym dzieciakiem. Ale teraz idź spać.
- Dziadku, nie moglibyśmy jeszcze chwilkę...
- Nie, Arthur. - Dziwisz się, że twój głos jest aż tak stanowczy. Ale przynajmniej działa. Słyszysz, jak twój wnuk podnosi się powoli, deski skrzypią przy każdym jego kroku. Zatrzymuje się na moment w progu.
- Dobranoc, dziadku - mówi, po czym znika w domu. Odczekujesz moment, aż usłyszysz, jak wchodzi po schodach.
- Żegnaj dzieciaku.
*
Francis odjeżdża i nigdy nie wraca z powrotem w góry. Żyje długo i szczęśliwie pod błogosławieństwem króla, o którym kompletnie zapomina, o którym nigdy nie śpiewa ani jednej ballady, można by powiedzieć, taki piękny koniec historii.
*
Wzdycha cicho i spokojnie stroi lutnię. Przez moment po prostu siedzi, udając, że patrzy w przestrzeń, a potem zaczyna brzdąkać tak dobrze znaną, tak dawno niesłyszaną melodię.
- No proszę, proszę, Bonnefoy. Dzień dobry - słyszy nad sobą znajomy głos. Uśmiecha się pod nosem.
- Kopę lat, Kirkland.
- Kopę? Ach, tak, wy ludzie. Kończycie się przecież tak krótko. W sumie racja, wyglądasz po prostu staro. To twój domeczek? Całkiem ładny. A ten chłopak..?
- Arthur. Mój wnuk.
- Arthur, powiadasz? - prawie widzisz, jak na jego twarz wpełza ten złośliwy uśmieszek. - Zresztą, mniejsza z tym. Chodź już, Francis. Nie chce mi się dłużej czekać.
KONIEC tego uroczo dennego, beznadziejnego opowiadanka o niczym <3 gratuluję wytrwałości <3





__________
* - Tak, Arthur! Twoja skóra świeci w słońcu, a ty nie jesz!
- Powiedz to.
- Jesteś wampirem!
uaaaaaa....
Mit
Mit

Liczba postów : 104
Join date : 04/06/2011
Age : 28
Skąd : Paryż wschodu, kurna!

Powrót do góry Go down

Powrót do góry

- Similar topics

 
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach