Random Hetalia RPG
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

HOLBEL BY PASKUDA

3 posters

Go down

HOLBEL BY PASKUDA Empty HOLBEL BY PASKUDA

Pisanie by Mit Pon Sie 15, 2011 8:04 pm

Czuję się trochę wrednie, ale cóż... Khem, nieważne~ Miłego czytania! Nie mam pojęcia, co tam jest, ale polecam nie jeść i nie pić w czasie lektury - grozi udławieniem i opluciem sobie komputera - zdecydujcie, co gorsze.



PROLOG

Syrena wozu strażackiego przerywa ciszę. Jego światła rozjaśniają mój świat, kiedy kładę rękę na brzuchu Charlotte, masuję go, pobudzam do życia naszego syna lub córkę. Jest nadzieja.
Nasz romans, jak chyba większość romansów, zaczął się nieopacznie, mimo woli. Licząc nie tylko małżeństwo, to był mój pierwszy grzech zdrady. Ale nie jestem zimnym draniem, choć mogę za takiego uchodzić. Ranienie kogoś, kto jest mi bliski, nie leży w mojej naturze, po prostu.
Moja żona. Erzsebét Hedevary.
Ma dwadzieścia siedem lat. Od czterech lat kończy niezmiennie dwudziestą ósmą wiosnę.
Jest jeszcze Charlotte Magritte, jak ten malarz z okresu surrealizmu. Ten sam, który namalował ,,Kochanków”. Jego reprodukcja wisi nad moim małżeńskim łóżkiem, które dzielę z moją węgierską żoną.
Charlotte. Ona kocha swoje imię, bo w jej uszach, wypowiadane w sposób poprawny, brzmi intelektualnie i jednocześnie romantycznie. Dla mnie nie jest żadną Char. Żadną Lotte. Krzywi się, włącznie ze mną, na zamerykanizowaną wymowę ,,CZAR-LOT”. Woli elegancką wersję francuską ,,SZAR-lotte”. Odpowie na obie, ale tylko francuską wersję okrasi uśmiechem.
Kiedyś zabraniała mi wstępu do swojej przeszłości. Byłem wykluczony z tamtej części jej życia, a ona dawała mi tylko część siebie. Moją niespełnioną potrzebą było poczucie pełni, bez tej szklanej ściany, która nas dzieliła. Teraz wszystko się zmieniło. Jesteśmy parą, jesteśmy jednością i nie mamy przed sobą tajemnic.
Namalowałem ją. Jej portrety. W żywych czerwieniach i błękitach. Na pierwszym jest posełką w obcisłej garsonce, nieobecna wzrokiem. Ten ból przelany na papier jest widoczny w każdym maźnięciu pędzlem. Kres. Na drugim stoi w erotycznej pozie, z wyeksponowanym biustem, z zamkniętymi oczami, pije szampana. Zachód słońca.
Jej cera, włosy, piersi, uda – moja wizja Charlotte jest seksowna i piękna.
Na jednym z nich jest smutna. Na drugim szczęśliwa. Chciałbym, by już zawsze była kobietą z drugiego obrazu. Ta na smutnym nie jest nią. Była tą, która stawała na głowie, by jej szef był zadowolony, wypruwała z siebie flaki w stresującej pracy, robiła wszystko, żeby zadowolić wszystkich, tylko nie siebie.
Jest mi lżej na sercu. Patrzę na nią. Wiatr podwiewa jej włosy, kąciki jej uśmiechu powracają. Całuję na dowidzenia jej smutek.
Charlotte.
SZAR-lotte.
Wymawiam jej imię w oryginalnym brzmieniu. Dziesiątki razy. Pozwalam, by skapywało z mojego języka jak ciepłe masło.
Światło mojego życia.
Ogień w moich lędźwiach.

1
I.
Z błogiej nieświadomości budzi mnie irytujące, rytmiczne pipanie mojego budzika. Tak – pipanie. Ten budzik to ewidentnie pipa, za przeproszeniem, bo zawsze pipczy o nieodpowiedniej porze. Tym razem jednak zrywam się z łóżka z uśmiechem na twarzy. I podnieceniem. Cóż z tego, że jest dopiero 6:30, a za oknem ewidentna szaruga?
- Pierdolić szarugę – mruczę z uśmiechem na ustach, wyjrzawszy przez okno. Dopiero od pięciu lat tak na dobrą sprawę klnę jak szewc. I palę. Wcześniej uważałam to wszystko za chuligańskie i podłe, a teraz, niczym hipokrytka, codziennie wypalam choć jednego papierosa i klnę co drugie słowo – no, głównie w myślach. I może nie co drugie słowo…
Odwracam się od okna i dotykam włosów. Normalnie przeczesałabym czuprynę, jaka przez noc mi się wytworzyła, jednak wczoraj przed pójściem spać nałożyłam na włosy wałki, by mi się idealnie ułożyły.
W końcu dziś jest Wielki Dzień! Przez duże „W” i „D”. Wchodzę do kuchni i z szafki wyjmuję filiżankę w ozdobne złote tulipany. Jak co rano, robię cappuccino.
Dziś zobaczę Go – po pięciu latach, trzech miesiącach, dwóch tygodniach i czterech dniach znowu spotkam się z Alexandrem Vermeerem. Co mi się kojarzy z tym imieniem? Pokój 215, zawiązywanie krawatu, długie rozmowy o sztuce, obraz „Kochankowie”… Och i tulipany! Mnóstwo tulipanów, ich zapach do dziś za mną chodzi. Gwoli ścisłości – Pan Vermeer, jest… był… jest… sama nie wiem. Pan Vermeer to miłość mojego życia. Niegdyś. Bo te pięć lat temu musiałam wyjechać bez słowa od niego do mojego ojca i matki. Żyłam w wielkim stresie i to właśnie u ojca i matki zaczęłam ostro kląć i palić. Sami byście zaczęli, gdybyście musieli mieszkać z gościem, który was molestował i co noc ryczał, i groził, że się zabije. W końcu się zabił. Dwa tygodnie temu. A matka zamieszkała ze starszym bratem, Rene. Nie będę teraz wszystkiego tłumaczyć. Nie mam ochoty, ani czasu tego rozpamiętywać. Zresztą woda się zagotowała i muszę zalać cappuccino. Jednostajny szum wody powoduje, że przymykam oczy i przypominam sobie uśmiech Alexa. Ten cudowny, rozmarzony uśmiech. Zawsze się tak uśmiechał, gdy podawałam mu kawę. Uwielbiałam ten uśmiech, choć nigdy mu tego nie powiedziałam. Zalane cappuccino mieszam, dodaję mleka, cukru i robię piankę. Wypijam łyka, oblizuję usta. Pamiętam, jak kiedyś z Alexem chodziliśmy cały dzień po muzeum obrazów Rene Magritte – tego surrealisty – z wielkimi kubkami kawy i kłóciliśmy się, który obraz jest najlepszy. On uparcie twierdził, że „Kochankowie”, ja, że „Zamek w Pirenejach”. Tak się pokłóciliśmy, że przez przypadek wylałam na jego koszulę kawę. Pięć minut później kochaliśmy się w męskiej toalecie.
Po wypiciu cappuccino udaję się do łazienki, gdzie przemywam twarz i myję zęby. A potem zdejmuję te śmieszne wałki. Uf… na szczęście włosy ułożyły mi się idealnie, podwijając się pod siebie na końcach. Powoli, bardzo starannie nakładam podkład, trochę pudru na twarz. Po czym maluję oczy i przejeżdżam pomadką po ustach. Perfekt! Ćwiczę przed lustrem swój sławetny uśmiech. Usta składam niby w dziubek, nieznacznie. Tak, że znacznie się powiększają i wydają się seksowne. Alex to uwielbiał i się zawsze śmiał, gdy tak robiłam. Wychodzę z łazienki i staję przed szafą. Już wczoraj dokładnie przemyślałam, co nałożę… Elegancka koszulka, z dekoltem – nie wyzywającym, ale wystarczającym, marynarkę i obcisłą spódnicę do kolan. I buty na obcasie, koniecznie pięciocentymetrowym, by mieć te metr siedemdziesiąt. No i mały szczegół – broszka w kształcie rozłożonego tulipana. Dostałam ją od Niego. Taki mały szczegół, który mógłby pomóc w rozmowie…
Ech, jedyny problem to to, że idę do Niego na rozmowę kwalifikacyjną. Nie do kawiarni czy coś, tylko rozmawiać o pracy. Ciekawa jestem Jego miny, gdy mnie zobaczy. Sama pewnie będę nieco zmieszana. Bo wyjechałam, zostawiwszy tylko liścik, by mnie nie szukał. Nie chciałam Go wprowadzać do swojej przeszłości. Stąd to wszystko.
Ubieram się i patrzę na zegarek – 8:17. Rozmowę mam dopiero o 10, więc pójdę na krótki spacer, by się jakkolwiek zrelaksować. Zabieram zatem torebkę i stukając obcasami moich butów, wychodzę z domu. Od razu wyjmuję papierosa i wypalam jednego. Nie lubię robić tego otwarcie, wolę siedzieć samej na balkonie lub palić tak, by nikt nie widział. Drażni mnie palenie przy kimś. To jest dla mnie krępujące, tak jak dla kogoś może być krępujące np. smarkanie przy kimś. Pamiętam, jak zawsze karciłam Alexa za palenie. Mówiłam mu, że zachoruje na raka. On to zawsze lekceważył. No cóż, teraz i ja mam tę szansę zachorować...
9:50. Kieruję się do biura, gdzie pracuje Alexander Vermeer… Choć moja twarz nie pokazuje tego, jestem mocno zdenerwowana, a w mojej głowie kłębią się pytania: Jak zareaguje? Uderzy mnie? Okrzyczy? Wygoni? Czy się zmienił? Ma już kogoś? Nie należę jednak do osób bojących się rzeczywistości, więc o 9:54 z podniesioną głową pcham drzwi wejściowe do ogromnego budynku jego firmy.
II.
Nic nie zapowiadało tego, co miało się zdarzyć. Gdybym wiedział, nie przyszedłbym do pracy, odkładałbym to w czasie. Nie miałoby to sensu. A ja mogę sobie gdybać. I tak to nic nie zmieni.
Obudziłem się jak zwykle o siódmej – niezależnie od dnia, budzę się zawsze o tej porze, taki już mam zegar biologiczny. Dlatego prawie nie korzystam z budzika. Erzsebét jeszcze śpi. Spojrzałem na jej długie, ciemne włosy rozsypane na poduszce i przesunąłem wzrokiem po jej ciele. Jest piękna. W delikatnej, koronkowej halce do spania i z tą mlecznobiałą cerą przypomina anioła. Mojego anioła, który ocalił mnie od samo destrukcji. Dziękuję, kochanie.
Całuję ją w policzek i idę pod chłodny, poranny prysznic. Zimne krople swobodnie spływają po moim ciele, robi mi się lepiej. Gdy spoglądam w lustro, widzę zmęczoną twarz i wiecznie nieogarnięte, sterczące włosy. Ten zarost na policzkach jest już za ciemny. Zrezygnowany, biorę golarkę i pozbywam się go.
Dom pomału ożywa. Erzsebét budzi się niedługo po mnie. Jak co ranek robi mi kawę i jemy razem śniadanie. Mówimy półgłosem, bo nasza córka ma płytki sen i ma w zwyczaju budzić się przy najmniejszym hałasie. Dziś mojej żony kolej na odwiezienie jej do przedszkola. Znów wraca do tematu wyjazdu do Paryża. Podjęliśmy go wczoraj wieczorem, przerodziło się to w długą dyskusję. Chcielibyśmy postarać się o drugie dziecko w Paryżu... tak zwane francuskie poczęcie. Gdyby to usłyszał copywriter z mojej firmy, uśmiałby się i życzył powodzenia. Francuz. Myśli tylko o jednym. I uważa, że nie wiem, co on ogląda na firmowym komputerze... haha. Strona zwana www.redtube.com.
Po śniadaniu całuję Erzsébet na do widzenia i wychodzę z domu z teczką w dłoni. Po chwili zaczynają się pierwsze telefony. Wsiadam do swojego czarnego mercedesa Kompressora i przełączam komórkę na tryb głośnomówiący. Dzwoni Walt Waters z Dublina. Rozmawiamy chwilę o spadku cen na rynku i okazji do wykorzystania. Wplata jakiś żart. Trochę w brytyjskim humorze. Śmieję się. Miły gość. Postanawiam podjąć z nim współpracę i po jakichś czterdziestu minutach, zgrabnie omijając korki, podjeżdżam pod przeszklony budynek firmy. Mojej firmy. Stworzonej z mojej inicjatywy i moimi siłami. Jestem dumny z tego, jak się rozwija, co udało mi się już osiągnąć w stosunkowo krótkim czasie. Jej stanowiska otworzyły się w dwunastu europejskich krajach oraz w Stanach i Kanadzie. Uśmiecham się do siebie, wjeżdżając do parkingu podziemnego.
Nie przeczuwałem tego, co się zdarzy. Gdzieś tam z tyłu głowy miałem myśl, że potrzebna mi jest sekretarka, by odbierać moje telefony. Ostatnia poszła na zwolnienie i już nie wróciła. Dziwna to kobieta była. Finka. Ludzie z tego kraju generalnie są jacyś dziwni.
Wchodzę schodami na piętro, po drodze mijając naszego woźnego – Feliksa. Znów coś do siebie mruczy, klnie na mnie i wywołuje na mojej twarzy delikatny uśmiech. Nie odpowiada na moje ,,dzień dobry”. Jest w swoim własnym, polskim świecie pełnym bigosu, czy co oni tam mają. Byłem w Warszawie tylko raz, służbowo. Nie może mi przebaczyć, że go nie zabrałem.
Wjeżdżam przeszkloną windą na trzecie piętro, gdzie znajduje się moje główne biuro, zwane czasem ,,centrum dowodzenia” przez moich pracowników. Telefony zaczynają się urywać. Z nietęgą miną odbiera je teraz mój zastępca Ludwig Beilschmitt. Cholera, przydałaby się ta sekretarka jak diabli. Mijam go, wchodzę do swojego przestronnego biura. Lubię je. Duże, mahoniowe biurko, ciche buczenie laptopa, kawa z pianką i czarne krzesło obite skórą. Widok na Amsterdam jest piękny. Biuro jest moim azylem, w którym lubię się chować od czasu do czasu, gdy potrzebuję być sam. Praca jest dobra na wszelkie smutki.
- Coś nowego, Ludwigu? – pytam, patrząc na stolicę Holandii. Niemiec podaje mi papiery, faxy i wydruki, nie zmieniając wyrazu twarzy. Jest ubrany schludnie, zapięty na ostatni guzik, z włosami przylizanymi do tyłu.
- Zgłosiła się sekretarka – mówi z wyraźną ulgą w głosie. Uśmiecham się.
- Nareszcie. Kiedy będzie?
- Umówiłem ją z tobą na dziesiątą. Masz na biurku jej CV i list motywacyjny. Ponadto znów dzwonił Torres, ale go zbyłem. Ten cały Larsson ze Szwecji przyjeżdża jutro i odwiedzi nas o czwartej.
Dziękuję mu i widzę jego szerokie plecy, jak znika w drzwiach, dokładnie zamykając za sobą drzwi.
III.
Cóż, muszę przyznać, że ta Jego firma prezentuje się całkiem, całkiem. Po drodze do Jego gabinetu mijam woźnego - szczupłego, drobnego blondynka zasuwającego z mopem po korytarzu. Ma nietęgą minę i mruczy coś pod nosem. Strasznie szeleści. Słowianin pewnie jakiś. Podchodzę do niego i uśmiecham się delikatnie. Mam nadzieję, że będzie rozumiał po holendersku, jednakże wydaje się to dość mało prawdopodobne, więc od razu walę po angielsku:
- Exuse me, can you tell me where office of boss is? – zagaduję pewnie. Ten odwraca się I przez chwilę, wydaje się być zdziwiony, że go w ogóle zauważyłam. Po chwili kiwa głową i wskazuje mi drogę. Zamierzam już odejść, gdy mnie znowu zaczepia.
- You want to be his new secretary? Fuck, don’t do this. He is a bastard and a wanker. Fuckin’ twat! – zaczął na niego bluzgać, a ja tylko modliłam się, by nie wybuchnąć śmiechem. Dopiero w windzie pozwoliłam sobie na cichy chichot z owego blondyna – nie wiem czemu tak bardzo nienawidzi Alexa, ale jego bezpośredni sposób pokazywania swojej nienawiści jest bardzo zabawny.
Idę w stronę Jego gabinetu. Widzę Go – ma oszklone ściany. Siedzi przy biurku i wygląda trochę na zmartwionego. Nic się nie zmienił. Czuję, jak serce wali mi w piersi. Mijam jakiegoś wysokiego blondyna z kozią bródką, który puszcza mi oczko jak tylko mnie zauważył. Istny lowelas i Casanova pewnie. Będzie zabawnie…
IV.
O dziewiątej chwila wytchnienia. Zdążyłem wypić dwa kubki kawy, od której jestem już uzależniony. Tak samo od fajki. Palę z niej nałogowo, niektórzy żartują, że jestem jak Stalin – on też był niejednokrotnie widywany z fajką. Nie uważam tego za obraźliwe – to nawet zabawne.
Gdy zbliża się dziesiąta, znów pracuję. Palce poruszają mi się zwinnie po klawiaturze laptopa. Apple. Partnerska firma, prezent od nich. Ja i ich szef Shohei Ito przyjaźnimy się. Zabawny gość. Dzwonimy do siebie raz w tygodniu, gdy się słyszymy, wybuchamy śmiechem. Jego bawi mój holenderski, a mnie jego japoński.
W końcu decyduję się przejrzeć CV nowej sekretarki, nim wybije dziesiąta. Szybko skanuję kartkę wzrokiem. Języki: angielski, holenderski, niemiecki, francuski i flamandzki. Czyżby Belgijka? Nieświadomie moje serce zaczyna tłuc się w piersi szybciej. Uspokajam się stwierdzeniem, że ten kraj liczy sobie ponad dziesięć milionów ludzi, w tym z 5 milionów kobiet. Czytam dalej. I po chwili czuję, że na sekundę wszystkie moje organy przestają pracować. Charlotte Magritte. Nie... to jakiś głupi żart, tak? Przełykam gulę w gardle, ręce oblewają mi się potem, CV wilgotnieje. Rozglądam się w poszukiwaniu pomocy. Wszyscy są pochyleni nad swoją robotą.
Charlotte Magritte. Kobieta mojego życia. Mój zbawca i moje potępienie. Moje szczęście i mój największy ból. Kochałem ją tak, że ledwo mogłem to pojąć. A ona nagle zniknęła. I zostawiła mnie z bólem, cierpieniem i nieszczęściem. Trzej koszmarni bracia, przez których przeżyłem depresję, załamanie nerwowe i alkoholizm. Te chwile pamiętam jak przez mgłę, ale wystarcza mi świadomość, że były.
A ona teraz wróciła. W mojej głowie zakotłowało się od natłoku pytań. Po co wróciła? – było tym najważniejszym. Czego chce? Dlaczego nie jest w Belgii, tylko tu w Holandii? Dlaczego chce pracować w mojej firmie? I wiele, wiele innych, na które odpowiedzi nie znałem. Ale wiedziałem, że jakaś część mnie rwie się do tego, by ją zobaczyć. Inna część stanowczo mówiła ,,nie” i była głośniejsza. Reprezentowana przez złotą obrączkę na mojej prawej dłoni. Rozdarłem się na dwie połówki, a półkule mojego mózgu toczyły ze sobą nawzajem zażartą batalię, próbując zagłuszyć moje płaczące i stęsknione, głupie serce.
V.
Nie… ja się wcale, a wcale nie denerwuję. Stoję przez moment w miejscu. Może dlatego, że jest 9:58 i nie pora wchodzić, a może dlatego, że się najzwyczajniej w świecie boję. Nie, stop. Powinnam reprezentować sobą pełen profesjonalizm. Wiecie – Pokerface, zero emocji na twarzy, spokój. Otwieram torebkę zamaszystym ruchem i wyjmuję stamtąd perfumy od Calvina Kleina i psikam się nimi raz. Uwielbiam je – są subtelne i ich zapach zazwyczaj pomaga mi się uspokoić. Nie tym razem jednak.
Wdech, wydech, wdech, wydech. No, zaraz się przekonam, czy mój ex mnie zabije, czy nie. Nadchodzi 10:00. Bez pukania – jak to mam w zwyczaju – wchodzę do niego do gabinetu ze swoim firmowym uśmiechem – usta w delikatny dziubek i voila. Zamykam za sobą oszklone drzwi i przez moment stoję pod ścianą. Lustruję Go wzrokiem. Idealnie zawiązany krawat… Oho, czyżby nauczył się wiązać czy znalazł kobietę, która robi to za niego? Rozczochrane włosy, zielone oczy, twarz o pięknym kształcie… Nie, nic się, cholera jasna, nie zmienił.
- Dzień dobry, przyszłam w sprawie pracy – Mówię głosem urzędowym, przeznaczonym z reguły dla klientów, nie dla ex kochanków. Czekam na jakiś znak od niego. Jakikolwiek. Na razie nic nie robi. – Nie wiem, czy pan dostał moje CV – dodaję, przechylając lekko głowę. Diabli by wzięli to cholerne „Pan”, no ale chyba nie wparuję do niego do biura i nie walnę „Cześć Alex, dawno się nie widzieliśmy, wiesz nadal cię kocham i wiem, że ci straszne świństwo zrobiłam, ale i tak nic ci nie wytłumaczę”. To by był szczyt chamstwa i bezczelności. – W razie czego wzięłam ze sobą kopię – mówię jeszcze. Pod pachą trzymam teczkę z najistotniejszymi dokumentami. Och, doskonale wiem, że on zna moje dane na pamięć i jakże absurdalny teraz wystawiamy oboje teatrzyk… Pośmiejcie się więc z nas.
VI.
Punktualnie o dziesiątej wchodzi do mojego gabinetu. Reflektuję się i wstaję, czując, że nogi mi miękną.
Jest piękna. Zbyt piękna. I prawie nic się nie zmieniła. Może jest jedynie trochę szczuplejsza, i ma wymodelowane włosy. Usta złożone w uśmiech, dzióbek. Coś przewraca mi się w dole brzucha, żołądek podjeżdża do gardła. Znam to mrowienie, oznaczające erekcję. Odpycham wspomnienia związane z tymi grzesznymi ustami w kąt, i skupiam wzrok na czymś innym.
- Dzień dobry – wypalam i łapię się na tym, że postępuję zbyt pochopnie, a głos o mały włos mi nie drży. – Dostałem – tu chwilę się waham. – pani CV, przeczytałem je.
Sam się sobie dziwię, jak słowa przechodzą przez moje gardło. To chyba jakiś wrodzony, biznesowy profesjonalizm. Per ,,pani” do kobiety, którą kochałem. Którą kocham. Te wszystkie wspomnienia... dlaczego ona mi to robi? Dlaczego?
Wołam Ludwiga. Nie mogę być z nią w jednym pokoju sam na sam. To jest zbyt niebezpieczne. Obrączka na palcu pali i przypomina o tym, że mam rodzinę. Że nie ma mowy o żadnej zdradzie, cudzołóstwie. Z żadną kobietą. A tym bardziej z taką, która potraktowała mnie jak zabawkę.
Nie pozwolę jej teraz zniszczyć mojego szczęścia, które tak długo budowałem po jej nagłym zniknięciu.
Mam wspomnienia. Muszą wystarczyć. To hamuje moje nagłe podniecenie.
Wchodzi Ludwig, pokazuję jej miejsce. Sposób w jaki poprawia spódnicę, w jaki zakłada nogę na nogę. Nic nie zmieniło się. Jest seksowna. Nigdy nie spotkałem kobiety tak emanującej seksapilem. Umiejącej ten seksapil, chyba wrodzony, wykorzystać. Nawet na twarzy Ludwiga pojawia się jakaś emocja. Tak, za Charlotte ciężko było się nie obejrzeć na ulicy. Jej chód, sposób kręcenia biodrami. Byłem dumny, że mogłem być jej kochankiem. Nadal jestem.
Różnica między nią a Erzsebét jest jak przepaść. Są od siebie tak różne. Charlotte jest elegancka i seksowna, potrafi się zatracić, szaleć. Natomiast moja żona jest subtelna, piękna, krucha i delikatna. Porcelanowy łabędź. Tańczyła w balecie do dwudziestego pierwszego roku życia. Była wspaniała. Oglądałem jej występy. Każdy jej ruch, we wszystkim była niesamowita płynność, gracja. Rola łabędzi w Jezioru Łabędzim Czajkowskiego powaliła mnie na kolana.
Ale na tym polega różnica. Że kocham tą, z którą mogę przeżyć szalone chwile. Dla Erzsebét poród był mordęgą, bałem się, że tego nie przeżyje.
- Więc mówi pani po tylu językach... Ludwig, spytaj ją coś po flamandzku – poprosiłem, łapiąc się na tym, że zacząłem zdanie od ,,więc”. Cholera. Teraz Charlotte zorientuje się, jak bardzo jestem zdenerwowany.
VII.
Nie chciał zostać ze mną sam na sam. To wiele wyjaśnia – chociażby to, że nie ma zamiaru traktować mnie jak kiedyś i wszystko między nami się zmieniło. Po części nie dziwię się mu. Woła swojego asystenta, a gdy siadam, do gabinetu wchodzi przylizany, wysoki, potężny mężczyzna o aryjskiej urodzie. Mówię mu grzecznie „dzień dobry” wstaję z miejsca i podaję mu dłoń. Widzę, że nieznacznie drgnęły mu usta.
Słucham tego, co mówi Alex. I śmieję się w duchu. Widocznie nie tylko ja jestem tutaj zdenerwowana, jednakże potrafię to ukryć, a on – strasznie uczulony pod względem „więc” na początku zdania – popełnia błędy w gramatyce.
Ludwig, ten aryjczyk, przez chwilę zastanawia się, co ma powiedzieć. W końcu wydobywa z siebie niski, ale donośny, głos:
- Sądzę, że zostanie pani przyjęta – mówi z wyraźnym niemieckim akcentem. Czyżby pochodził z Bawarii? To tam mówią tak strasznie niewyraźnie, wręcz jak Austriacy. A Austriaka Ludwig nie przypomina.
- Sądzę, że pochodzi pan z Bawarii, a tu nie było wietrzone od przedwczoraj – odpowiadam słodkim głosem, uśmiechając się doń niewinnie. Twarz Bawarczyka ściągnęła się i widać było, że jest bardzo zaskoczony tym, jak pewnie się zachowuję. Kiwnął głową Alexowi na znak, że owszem, umiem mówić po flamandzku. A ja znowu przybrałam biznesowy wyraz twarzy, choć widząc Alexandra pierwszy raz od tak dawna, mam ochotę rzucić się mu w ramiona i wycałować. Chyba jednak wszyscy, łącznie z nim, uznaliby mnie za wariatkę i znowu wylądowałabym w psychiatryku. Tak, znowu. Nie pytajcie i tak na chwilę obecną nie mam zamiaru nic tłumaczyć z mojej przeszłości.
VIII.
Cierpię katusze.
Niech to spotkanie się już skończy. Błagam. Panie, dopomóż. Za jakie grzechy tak mnie karzesz?
Najgorsze jest to, że muszę ją przyjąć. Najchętniej bym tego nie zrobił, więcej jej już nie zobaczył, zapomniał o tym spotkaniu i wszystko wróciłoby do normy. Ale sekretarka potrzebna jest mi jak diabli.
No, kto by się spodziewał, że pani poseł Magritte zostanie moją sekretarką...?
- Jest....pani przyjęta – karcę się w myślach za to, że znów przed zwrotem grzecznościowym drży mi głos. Patrzę na nią krótko i znów odwracam wzrok w stronę monitora mojego laptopa. Dziesiąta piętnaście. Piętnaście minut. Dziewięćset sekund. W tyle potrafiła doprowadzić mnie do obsesji, do najcudowniejszego orgazmu, przy którym byłem na skraju życia i śmierci. Tak żywy, a jednocześnie niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. – Proszę... zacząć od jutra. To będzie pani stanowisko – wskazuję na biurko niewiele oddalone od mojego biura, w końcu sekretarka zawsze jest blisko szefa...
Romanse w pracy są mojej firmie nie obce. Nie mam nic do szczęścia innych osób, nie wtrącam się w życie prywatne moich pracowników, chociaż oni lubią plotkować o moim. Wiedzą, że mam chorą córkę i piękną żonę. Widzieli obie moje ukochane kobiety. Verena czasem przychodzi do mojej firmy, jest wtedy oczkiem w głowie wszystkich. Jest naprawdę śliczna i inteligenta. Aż nad wyraz. Umie już czytać. W jej wieku to byłoby nie do pomyślenia, ale ona jest samoukiem. Przedszkole nie jest dla niej regresem w rozwoju, ale też jej nie rozwija odpowiednio. Jednak nie chcę odbierać jej możliwości kooperacji z innymi dziećmi... zwłaszcza, że może nie dożyć czternastego roku życia.
Chcę dać jej wszystko, nim to się stanie. Oboje z Erzsebét żyjemy z tą świadomością od kilku lat i obojgu nam jest ciężko. Drugie dziecko ma być tym, które będzie przy nas, gdy Vereny zabraknie. Moja żona wspomina ciążę źle, ale jest gotowa na kolejną, jest gotowa to zrobić. Podziwiam ją.
Charlotte Magritte wstaje i podajemy sobie ręce. Ma delikatne dłonie. Wypielęgnowane. Patrzę na jej piękne nogi, które zdają się kończyć w talii. Ma na sobie obcisłą bluzkę, przy jej figurze, przy jej cudownych, miękkich piersiach wypełniających miseczkę C, na nic zdają się wszelkie wyuczone zachowania.
Pożądanie, które odczuwałem i nadal odczuwam do Charlotte, nie poddaje się teoretycznym rozważaniom. Wystarcza, że na nią spojrzę, i moje serce śpiewa.
IX.
Jest zdenerwowany i to pokazuje. Drży mu głos, gdy mówi „pani”. Musiałam go zszokować. Cóż, nie jestem sadystką, więc nie cieszę się z tego powodu. W sumie nie wiem, co byłoby gorsze: gdyby mnie przyjął czy nie. Chyba to, że mnie przyjął jest straszne. Jakby daje mi pole do popisu i czeka na mój ruch. Najpierw jednak muszę się dowiedzieć o nim co nie co, gdyż zewnętrznie się nie zmienił, ale kto wie co z wnętrzem… I jak tam jego stan cywilny. WSZYSTKO.
Podaje mi dłoń. W oczy rzuca mi się złoty pierścionek. A więc… ma żonę, cholernik jeden! Nie powinnam być zaszokowana, w końcu w przeciągu pięciu lat dużo mogło się zmienić. Ściskam jego dłoń. Tak jak sądziłam, jest ciepła i troszkę szorstka. Ma mocny uścisk.
Odwracam się i idę. Przy drzwiach zatrzymuję się i staram się zachować drżenie ust, mam ochotę się rozpłakać, jednakże powstrzymuję się zdając sobie sprawę, że po moim wyjeździe mógł robić ze swoim życiem, co tylko chciał.
- Do jutra, proszę pana – mówię stanowczym głosem i wychodzę. Chcę już wyjść z tego budynku, jednak… Mój wzrok pada na owym blondynie z kozią bródką. Uśmiecham się do niego i bezpardonowo sadzam się wygodnie na jego biurku, krzyżując nogi. Zaglądam mu w monitor, a ten spanikowany usuwa jakąś stronę. Bez słowa biorę mysz z jego dłoni i patrzę, co to chciał schować. Po chwili się śmieję.
- No, no… świntuszy tu pan! Redtube tak pod nosem szefa oglądać? – zagaduję wesoło. Oto mój informator: zboczuch i pewnie plotkarz. Przynajmniej na takiego wygląda. Nawet się nie zarumienił tylko uśmiecha się do mnie.
- No… zdarza się. Czyżby nowa sekretarka? Witam, Francis Bonnefoy jestem - Mówi z mocnym francuskim akcentem. Cóż to za śmieszna firma? Prowadzi ją Holender, jego zastępcą jest Niemiec, woźny to Polak, jeden z pracowników to Francuz, a nowa sekretarka pochodzi z Belgii… W każdym bądź razie, podaję mu dłoń i zanim zdążę odpowiedzieć ten ją ujmuje delikatnie i całuje. Uśmiecham się na to.
- Jestem Charlotte Magritte, miło mi.
- Charlotte… ładne imię. Francuskie – Wymawia moje imię tak, jak lubię. „SZAR-Lotte”. I silnie francusko. Brzmi tak romantycznie i pięknie w jego ustach.
- Pochodzę z Belgii – mówię. – Holender ciebie nie opieprza o te pornole, Francis?
- Nie… chyba nie wie, co ja robię, słońce – mówi uwodzicielskim tonem. Można wykorzystać to. Tak, jak się spodziewałam, facet wydaje się być odpowiednim informatorem.
- Opowiesz mi coś o moim nowym szefie..? – Pytam, trzepocząc błagalnie długimi rzęsami. Łapie się na przynętę.
- A pójdziesz ze mną na kawę? W kawiarni wszystko ci powiem. – puszcza mi oczko i pochyla się w moją stronę – ja stawiam.
Śmieję się i kiwam głową. Jestem z nim umówiona na jutro, po pracy. Sympatyczny się wydaje, ten Francis. Mogłabym się z nim zaprzyjaźnić… Rozmawiało mi się z nim swobodnie, a nie z każdym tak od razu mogę tak rozmawiać. Wydaję się być pewną siebie kobietą, drapieżną i szaloną, ale tak na dobrą sprawę jeszcze przed nikim się naprawdę nie otworzyłam i nikt nie zna mnie od prawdziwej strony… W każdym bądź razie macham Francuzowi na odchodne i wychodzę z firmy. I dopiero po wyjściu przypominam sobie o złotym pierścionku na dłoni Alexa.
- Kurwa… - szepczę cicho pod nosem. Idę na bok, w jakiś zaułek, gdzie w ogóle nie ma ludzi i z torebki wyjmuję papierosa. Palę tak długo, aż się uspokajam. Nawet nie zauważyłam, jak wypaliłam pół paczki.
X.
Zadzwonił do mnie mój przyjaciel, Franz Paade, Luksemburczyk. Ucieszyłem się, oderwał mnie na chwilę od czarnych myśli, które mnie naszły. Znamy się jeszcze z czasów liceum, razem chodziliśmy na wagary, podrywaliśmy dziewczyny, paliliśmy trawę... na wspomnienie znalezienia nas upalonych w szkolnej piwnicy przez naszą chemiczkę, zawsze dostajemy niepowstrzymanego ataku śmiechu. Cholera, to były tak beztroskie czasy...
W sumie to on przedstawił mnie Charlotte. To on także mnie wspierał, gdy ona odeszła. Był moim ramieniem, na którym mogłem się wypłakać. To on wyciągał mnie upitego i upalonego z klubów, nim zrobiła się gorąca atmosfera. Jestem mu wdzięczny. Mamy dobre stosunki do dzisiaj, pomimo że mieszkamy w innych krajach. Ale przyjechał teraz na jakiś czas do Holandii i chce się spotkać. Umówiłem się z nim jutro na piwo i na oglądanie meczu Ajaxu Amsterdam z Realem Madryt – taki typowy męski wieczorek z męską rozmową. Brakuje mi tego. Poza tym muszę mu powiedzieć o spektakularnym powrocie pewnej blondwłosej Belgijki...
Najchętniej spotkałbym się z nim już dzisiaj, bo gdy wychodzę z pracy, nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Jestem zbyt zestresowany, by wracać do domu, do żony i Vereny. Wsiadam do mercedesa i bębnię palcami w obitą skórą kierownicę. Cicho. Stanowczo za cicho. Odpaliłem silnik i włączam płytę Pink Floyd Animals. Moja ulubiona.
Gdy Roger Waters śpiewa o uskrzydlonych świniach, wyjeżdżam z podziemnego garażu do centrum miasta. W kinie teraz leci ,,Millenium” Stiega Larssona, pierwsza część. O mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet. Hm. Pojadę. Podobno genialne. Książka też była mi wiele razy polecana. Muszę się skusić. I znaleźć więcej czasu dla siebie. By przestać o niej myśleć.
XI.
Muszę jakoś odreagować. Nie chcę całego dnia spędzać na rozmyślaniu o nim. Bezczynność mi nie pomoże, tylko przywoła go do moich myśli. Dlatego też wróciwszy do siebie, zajmuję się sprzątaniem. Z reguły tego nie lubię, jednakże zmęczenie i walka z kurzem pozwalają wygonić mi obraz Alexa ze swoich myśli. Na obiad idę do baru z chińszczyzną i szybko wsuwam ryż z kurczakiem i słodko-kwaśnym sosem. A po obiedzie postanawiam iść do kina. Nic szczególnie ambitnego nie grają, tylko jakiś szowinistyczny film o facetach nienawidzących kobiet… Nie dla mnie. Postanawiam iść na jakąś durną komedię romantyczną, by się pośmiać i porzucać popcornem przed siebie. Wypadło na „Jak stracić chłopaka w dziesięć dni”. Mam miejsce w ostatnim rzędzie. Zdejmuję buty i bose stopy opieram o siedzenie przede mną. Śmieję się jak idiotka i drę na połowę sali „wyrwij mu jaja! Wyrwij mu jaja!” oraz rzucam przed siebie popcornem. Przednia zabawa. W końcu jednak, pod koniec filmu wychodzę – zanim zdążą ze sobą schematycznie znowu się zejść, pocałować albo zrobić coś więcej, bo to mnie przygnębi.
Jest już 17:16. Stwierdzam, że jeszcze jeden seans filmowy dobrze mi zrobi. Tym razem jednak wybieram ten szowinistyczny film. Millenium. Seans zaczyna się dopiero za pół godziny, ale sala jest wolna, więc już wchodzę i siadam na swoje miejsce – gdzieś z boku, mocno osamotnione. Z dużym popcornem i colą. Przytyję od tych kalorii, ale mam to gdzieś i tak jestem zbyt chuda.
XII.
Wchodzę w ostatnim momencie, bez zbędnych świństw, które sprzedają w bufecie. Na sali jest już ciemno, ale udaje mi się szybko znaleźć swoje miejsce. Jednak nie obeszło się bez narzekań widzów. Olałem to.
Usiadłem z tyłu, na miejscu bardziej z boku. Lubię chłonąć fabułę filmu samemu, nie znoszę, gdy ktoś komentuje i mi przeszkadza. Zakładam nogę na nogę. Po chwili szwedzki bestseller wciąga mnie całkowicie. Nie zauważam upływu czasu, śledzę uważnie losy bohaterów, których życia splatają się ze sobą dziwnym zrządzeniem losu.
Przy brutalnej scenie gwałtu kuratora na głównej bohaterce czuję się nieswojo. Zawsze czuję się tak, gdy ktoś mówi lub pisze o maltretowaniu kobiet. Ja byłem nauczony szanować je. Jedynie matka brała udział w moim wychowywaniu i wpajała mi to od małego. Ale cóż, wybrałem się na film o takim tytule i muszę jakoś przetrwać. Daję radę. Kobieta mści się na swoim gwałcicielu. Ta scena też sprawia, że kręcę się niepewnie w fotelu.
Po dwóch godzinach zapalają się kinowe światła i czuję lekkie rozżalenie. To już? Nie wszystko się wyjaśniło... Będę musiał sięgnąć po książkę oraz kolejne części trylogii.
Biorę marynarkę, zakładam ją i ruszam z powrotem na parking, gdzie zostawiłem swój samochód. Moje myśli są oczyszczone od wszelkich belgijskich kobiet. Z delikatnym uśmiechem na ustach jestem gotów wrócić do domu.
XIII.
Jakiś idiota wchodzi już na początku filmu i przechodzi przez całe rząd, by w końcu spocząć na swoim miejscu, ale na szczęście mi nie przeszkodził. Natomiast kilku widzom się to nie spodobało i coś mruczą pod nosem. Film jest dość brutalny i przy scenie gwałtu automatycznie przymykam oczy, a uszy zasłaniam dłońmi. Nie lubię takich scen, kojarzą mi się trochę z moim ojcem. Ale postanawiam zostać do końca. I nie żałuję, gdyż później ofiara gwałtu mści się na swoim kacie. Muszę przyznać, że trochę się z tą kobietą utożsamiam. Ojca też w pewien sposób ukarałam, chciałam, by był nieszczęśliwy. Żałowałam później tego, żałuję do dziś. I zapewne ta kobieta też będzie żałować swojej decyzji.
Film się kończy, a ja mam mnóstwo pytań, w sumie fabuła nie została rozwiązana. Cóż, trudno, może kiedyś sięgnę po książkę. Jestem zmęczona i zmulona, siedzenie w kinie przez pół dnia mi nie służy. Wracam więc do domu i niemalże od razu kładę się spać.
XIV.
Gdy wracam do domu, pracuję do późna. Na jutro muszę dopieścić do końca prezentację o przychodach, wydatkach, wzroście funduszy i innych, nudnych duperelach. Nie lubię tego robić, ale ten miesiąc jest taki co roku. Daję radę, pomagają mi dwa kubki kawy.
O północy przychodzi Erzsebét i całuje mnie na dobranoc. Idzie spać. Ja nie śpię do drugiej, biorę tabletkę nasenną i szybko wpadam w objęcia Morfeusza. Wiem, że nie zasnąłbym. Jutro znów zobaczę Charlotte Magritte... i jak ja się skupię na pracy? Chyba będę musiał zastosować taktykę unikania, w typie: ,,jest pani moją pracownicą, między nami nic nigdy nie było i nie będzie”. Ale czy poskutkuje? Ratunku.
Jej biurko jest na moim widoku. Widzę je najlepiej ze swojej perspektywy. Cholera jasna.
Erzsebét przytula się do moich pleców. Zasypiam, nękany retrospekcjami.
XV.
Rano budzę się o 6:30, gdy pipa budzik. Czuję się padnięta, mimo że spałam prawie 10 godzin. Chwytam już budzik, by rzucić go o ścianę, albo co, jednakże reflektuję się i go po prostu wyłączam.
Zwlekam się z łóżka i robię to co zwykle: kawa, toaleta, łazienka, szafa, łazienka, przedpokój, drzwi. Tylko tym razem do szafy wracam siedem razy, bo ciągle coś w moim ubiorze mi nie pasuje. Denerwuję się, bo to mój pierwszy dzień pracy dla niego i wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. W końcu jednak, już o ósmej jestem w biurze. Mijam Feliksa, który szeleści pod nosem i idę do windy. W windzie – niespodzianka – spotykam Francisa.
- Witaj, piękności – uśmiecha się do mnie i jednocześnie powstrzymuje potężne ziewnięcie.
- Dobry, dobry. Widzę, że ktoś nie spał w nocy… - zagaduję.
- Nawet nie wiesz co wyrabiałem – mówi z diabelskim uśmieszkiem, na co ja wybucham gromkim śmiechem.
- Nie wiem, ale się domyślam. I te domysły mi starczą, uwierz mi – odpowiadam, wychodząc już z windy. Ramię w ramię idziemy w stronę naszych biurek postawionych naprzeciw siebie.
XVI.
Cholera. Rozpadało się i Amsterdam od razu zapchany korkami. Klnę pod nosem. Jeszcze muszę Verenę odwieźć do przedszkola. Spoglądam na zegarek. Siódma trzydzieści osiem. Na bank się spóźnię. Wybieram numer do biura i łączę się z sekretarką. Z Charlotte.
Chcąc nie chcąc, moje serce wali jak oszalałe, gdy słyszę jej głos po drugiej stronie.
Tak bardzo chciałem, by odbierała moje telefony, wtedy, te pięć lat temu... tak bardzo chciałem usłyszeć wtedy jej głos, dotknąć jej. A tak pojawiała się tylko w moich snach, mówiła coś do mnie, ale nie byłem w stanie jej usłyszeć. Tak, jakby dzieliła nas gruba szyba z pleksiglasu.
- Tu Alex. Spóźnię się – mówię obcesowo. – przekaż, proszę, Ludwigowi, by zajął się wszystkim. Postaram się być jak najprędzej – mówię jak profesjonalista, głos mi nie drży. Zupełnie, jakbym wyuczył się tych fraz na pamięć.
XVII.
Odbieram telefon i słysząc jego głos w słuchawce, autentycznie ręka mi zadrżała. Mam nadzieję, że Francis tego nie zauważył, ale szybki rzut oka sprawia, że się uspokajam – najwidoczniej ten zajęty jest układaniem pasjansa, albo robieniem innej równie fascynującej rzeczy.
- Dobrze, proszę pana – odpowiadam tylko tak, jak sekretarka odpowiada szefowi. Nie na „Ty”. Per „Pan”. Nie czekając na odpowiedź odkładam słuchawkę i idę do Ludwiga. Zastaję go przy idealnie posprzątanym biurku, ze wzrokiem utkwionym w jakiś dokumentach.
- Ludwiś – mówię do niego. Tak, to Alex jest moim szefem, a nie Ludwig. Do Niemca będę na „Ty”. Widzę, że się wzdrygnął, ale nic nie powiedział na to zdrobnienie, więc kontynuuję – szef się spóźni. Masz się wszystkim zająć, więc telefony będę kierować do ciebie – komunikuję mu, a ten kiwa głową na znak, że zrozumiał.
XVIII.
Wracam zły i przemoczony. Nie wziąłem parasola. Rozbieram się, kładę marynarkę na kaloryferze, by podeschła. Na biurku stoi parująca kawa z pianką. Błogosławieństwo. Wypijam łyk. Tego mi było trzeba.
Zerkam na Charlotte. Wiem, że w firmie jest kocioł, ale nagle wszystko ustaje. Zupełnie, jakbym został zamknięty za dźwiękoszczelną szybą. Miała na sobie szarą, wąską spódnicę, różową bluzkę bez rękawów i czarne szpilki. Robi coś przy komputerze. Zapewne gra w pasjansa. Co chwila leniwym gestem i ze znudzoną miną odbiera telefon, mówiąc coś z miną profesjonalistki. Jest wspaniała.
Pamiętam jej pytanie na naszej czwartej randce. ,,Z czego zrobione są myśli?” ,,Dlaczego mnie pytasz o coś takiego?”, dziwię się. ,,Bo nie mogę przestać o tobie myśleć. Odkąd cię poznałam... nie mogę przestać.” Kłamać to ona potrafiła jak z nut. A ja w to wierzyłem. I też nie potrafiłem przestać myśleć o niej. Kobieta o znakomitym CV. Doskonała na papierze. Bardziej pociągająca w rzeczywistości. Wyobrażałem sobie, że pochodzi z rodziny królów i królowych intelektu.
Kiedy mężczyzna dojrzewa do prokreacji, pragnie kobiety z różnymi przymiotami, zarówno umysłowymi, jak i tymi, które kwalifikują ją na żonę. Nadal potrzebuje kobiety, która potrafi być kobietą, ale chce również tego, co jest niewidoczne dla oczu, czego nie może zobaczyć. Jej uroda mnie pociągała na poziomie estetycznym, jej elokwencja – w sferze intelektualnej, ale byłem zainteresowany przekazem dziedzicznym. Historią rodziny. Przed naszym pierwszym pocałunkiem zastanawiałem się, jakie dzieci stworzymy, jaką informację przekażemy jako cechy indywidualne. Jakie doskonałości. Jakie niedoskonałości. Owe cechy są ważne, bo kiedy mężczyzna jest gotów porzucić grę w randki dla czegoś na wyższym poziomie, on również ląduje w laboratorium genetycznym Mendla i gra w ,,Co by było, gdyby?”. Chodzi głównie o to, że ostatecznie wszyscy patrzymy w oczy swoim kochankom i szukamy cech, jakich byśmy sobie życzyli u swoich nienarodzonych dzieci.
Ja chciałem cech najlepszych. Chciałem, żeby następne pokolenie przebiło mnie we wszystkim, co osiągnąłem i co miałem jeszcze osiągnąć.
To, co chciałem zobaczyć w oczach mojego syna lub mojej córki, widziałem w Charlotte.
XIX.

Mit
Mit

Liczba postów : 104
Join date : 04/06/2011
Age : 28
Skąd : Paryż wschodu, kurna!

Powrót do góry Go down

HOLBEL BY PASKUDA Empty Re: HOLBEL BY PASKUDA

Pisanie by An Pon Sie 15, 2011 8:13 pm

...
kurwa mać ja pierdolę.
XDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDD
u-usuńcie to... b-błagam...
kurwa
ała
An
An
Admin

Liczba postów : 144
Join date : 04/06/2011
Age : 28
Skąd : Skołyszyn

https://hetalia.forumotion.co.uk

Powrót do góry Go down

HOLBEL BY PASKUDA Empty Re: HOLBEL BY PASKUDA

Pisanie by An Pon Sie 15, 2011 8:30 pm

HOLBEL BY PASKUDA Gasp
An
An
Admin

Liczba postów : 144
Join date : 04/06/2011
Age : 28
Skąd : Skołyszyn

https://hetalia.forumotion.co.uk

Powrót do góry Go down

HOLBEL BY PASKUDA Empty Re: HOLBEL BY PASKUDA

Pisanie by Ardwi Wto Sie 16, 2011 11:14 am

Rozdarłem się na dwie połówki, a półkule mojego mózgu toczyły ze sobą nawzajem zażartą batalię, próbując zagłuszyć moje płaczące i stęsknione, głupie serce.
Och, Holandio! ;_;
Ardwi
Ardwi

Liczba postów : 191
Join date : 04/06/2011
Age : 29
Skąd : Zadupie Polski!

Powrót do góry Go down

HOLBEL BY PASKUDA Empty Re: HOLBEL BY PASKUDA

Pisanie by Sponsored content


Sponsored content


Powrót do góry Go down

Powrót do góry


 
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach